Indie – relacja Magdy i Marcina cz.4

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.4

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.4

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.4

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.4

Indie – relacja Magdy i…

Indie – relacja Magdy i Marcina cz.4

15 VII, piątek

Nasze modlitwy zostały wysłuchane. Czarne chmury cudem nas ominęły. Obudziliśmy się w suchym namiocie, który stał dokładnie tam, gdzie postawiliśmy go wczoraj. Mało to, woda w płynącej obok nas rzece była niższa. Wieczorem woda jest wyższa, bo słońce topi śnieg i rzeki spływają z lodowca. Jeśli w nocy nie pada, można założyć, że przejście górskiej rzeki rankiem będzie prostsze.

 

Przeszliśmy sprawnie przez rzekę po powrzucanych przez Marcina kamieniach i nasz szlak połączył się z drogą, której nie wybraliśmy wczoraj. Musieliśmy rzekę pokonać ponownie, tym razem już bez kamieni. Okazało się, że szlak nie prowadzi jednak wąwozem, tylko dalej korytem rzeki.

Po 1,5 godziny marszu dotarliśmy do miejscowości Chojakdo, do której nie prowadziła już żadna droga dla jeepów. Był w niej uroczy klasztor buddyjski, który zwiedziliśmy dzięki napotkanemu staruszkowi posiadającemu do niego klucze. Daliśmy panu 2 obrazki z papieżem, mówiąc, że to Jan Paweł II, przyjaciel Dalajlamy. Na dźwięk imienia Dalajlamy Pan dostał przypływu radości, chodził po całej wiosce i chwalił się obrazkami.

W wiosce była „restauracja” i może z dziesięć domków z polami uprawnymi w formie tarasów. Pejzaż był przepiękny.

 

Usiedliśmy przed restauracją z ogromnym apetytem na normalne śniadanie. Po chwili pojawiła się przesympatyczna pani, która nie umiała jednak ani słowa po angielsku. Zrozumiała jednak „coffee” i „milk” i jakimś przyjaznym zbiegiem okoliczności udało się nam zamówić gorące mleko, do którego pani dosypała po łyżeczce rozpuszczalnej Nescafe…

 

Pokazaliśmy na migi, że chętnie byśmy coś zjedli. Pani zniknęła na dobrą chwilę, a my zastanawialiśmy się, co pysznego dla nas gotuje. Pani jednak pojawiła się wyłącznie z miseczką herbatników… Zjedliśmy po kilka i poszliśmy dalej. Mieliśmy nadzieję, że jeszcze w tej wiosce uda nam się zaopatrzyć w jakiś prowiant.

 

Z naszej mapy wynikało, że aby dojść do Chilling, należy iść jakieś 2-3 godziny do kolejnej wioski korytem rzeki, a potem już drogą szutrową do kolejnej wioski, skąd można iść dalej do Chiling lub zejść bezpośrednio do głównej, samochodowej drogi do Leh.

Minęliśmy uśmiechniętą ładną kobietę

– Home stay? – zaproponowała nam.

– Nie, idziemy dalej, jednak jeśli moglibyśmy kupić od pani jakiś prowiant, byłoby dobrze.

 

Pani zaprosiła nas do siebie. Domek znajdował się częściowo pod ziemią, wnętrze było bardzo przytulne. Przez otwór w stropie wychodziła rura od pieca – coś w rodzaju okapu, i wpływało do izby ciepłe światło. Piec był zasilany ogniskiem. W domu był prąd, dzięki baterii słonecznej. Połyskiwały czyste kubki i sztućce. Dostaliśmy chapati z miodem i pyszną herbatę, najedliśmy się do syta. 4 chapati wzięliśmy na drogę na wszelki wypadek, na przewidziane przez nas 2-3 godziny marszu do kolejnej wioski. Zrobiliśmy kilka zdjęć domostwu, gospodyniom i malutkiej dziewczynce.

 

Ruszyliśmy w drogę. Pierwszą godzinę szliśmy malowniczymi wzgórzami, aż doszliśmy do miejsca, gdzie łączyły się dwa strumienie. Widzieliśmy też dwie ścieżki. Według naszej mapy, mieliśmy iść rzeką. Sprawdziliśmy, że z dwóch ścieżek tylko jedna prowadzi korytem, a druga wspina się wysoko na przełęcz. Wybraliśmy więc drogę rzeką. Szlak miejscami był zmyty i niewyraźny. Szliśmy to korytem, to brzegami. W pewnym momencie szlak prowadził bardzo wąską ścieżynką dość wysoko nad rzeką, a grunt obsuwał się pod nogami. Bałam się bardzo. Potem trzeba było przeprawić się przez rzekę, a była ona dość rwąca. Dotarliśmy do kolejnej przepaści, bardziej niebezpiecznej niż pierwsza. W ogromnym lęku i z pomocą Marcina przebrnęłam przez ten odcinek, modląc się, by był to już ostatni tego typu. Szlak poprowadził nas na dół, do koryta rzeki. Woda była po uda, trzeba było iść kawałek rzeką w wąskim kanionie. Zobaczyliśmy, że dalej szlak prowadzi po drugiej stronie. Przejście rzeki w tym miejscu nie wchodziło jednak w grę. Woda była za wysoka, a prąd zbyt silny. Marcin chciał coś kombinować, ja jednak nalegałam, byśmy zawrócili.

– Nie wiadomo, co jest dalej, Marcin. Nie wiadomo, co nas tam czeka. Nikogo tu nie ma, nikogo nie spotkaliśmy na szlaku, nie mamy się kogo zapytać.

– No tak, ale pewnie dzieli nas kwadrans od następnej wioski.

– Ale może to być ostatni kwadrans naszego życia lub zdrowia… Proszę, wracajmy.

Liczyłam się z tym, że będziemy wracać nie tylko do Chojakdo, ale całą trasę do Lamayuru. Przeliczyliśmy, że na styk wystarczy nam dni na powrót tą samą drogą. Musieliśmy zdążyć na samolot z Leh do Delhi 19 VII, na który mieliśmy bilety.

– Ok. Wracajmy. – Wiedziałam, że Marcin chciał iść dalej, tym bardziej doceniałam jego decyzję. – Dla mnie najważniejsze jest twoje zdrowie i bezpieczeństwo – powiedział.

 

Zawróciliśmy. Po drodze płakałam. Z dwóch powodów. Po pierwsze czułam się zupełnie beznadziejna, a po drugie nie mogłam zrozumieć, dlaczego podczas tej podróży tak bardzo wszystko się nie układa. Gdy byliśmy w Maroku, cała podróż splatała się sama, jakby czuwał nad nami niewidzialny reżyser, który znał nasze myśli i oczekiwania. Tu w Indiach cały czas mamy przeszkody. Nawet w dniu wyjazdu. Kolega, który odwoził nas na lotnisko, miał tego dnia stłuczkę i do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy da radę. W radiu podano informację, że przy Balicach stoi dźwig i lądujące samoloty są kierowane do Katowic, a startują tylko niektóre (nasz ostatecznie wystartował z 1 godziną opóźnienia i na styk zdążyliśmy nawet na przesiadkę w Monachium). Do tego zginął Marcina bilet elektroniczny i baliśmy się, że mogą w związku z tym być problemy (na szczęście sprawdzano tylko nazwiska pasażerów z listy pokładowej i paszporty). Potem mieliśmy trudności z wyjazdem z Delhi, natknęliśmy się na tę nieszczęsną agencję, przez którą dwukrotnie przepłaciliśmy i straciliśmy półtora dnia, potem poszliśmy w złą stronę, a teraz musimy zawrócić…

– Marcin, dlaczego to się aż tak nie układa?

– Nie wiem. Może po to, żeby nas sprawdzić? Żeby sprawdzić naszą wytrzymałość?

Ogarnęło mnie ogromne poczucie winy i beznadziei. Doszłam do wniosku, że nie nadaję się do podróżowania. To moja wina, że wpakowaliśmy się we współpracę z tą agencją turystyczną – to ja prowadziłam z nimi konwersację po angielsku, zadałam zbyt mało pytań, nie poprosiłam o szczegółowy cennik pociągów, mogłam sprawdzić poszczególne koszty, a potem decydować o współpracy. Teraz wziął nade mną górę lęk wysokości, po prostu bałam się iść dalej.

Marcin szedł przy mnie spokojnie i cierpliwie. Czułam, że to ja mam więcej potrzeb w podróży, więcej rzeczy mnie denerwuje i mi nie odpowiada. Zdecydowanie więcej wymagam i więcej marudzę.

 

A Marcin cały czas przy mnie jest.

– Kocham cię – powiedziałam.

– Kochaj, to jest najważniejsze: że mamy siebie.

Przytuliliśmy się i czekaliśmy, aż trochę uspokoję się. Wypłakałam się, a potem przyszły mi do głowy bardziej pozytywne myśli. Nie rozumiałam, do czego jestem Marcinowi w ogóle potrzebna. Ale pewnie to nie jest rzecz, którą należy rozumieć. Mogę to przyjąć i tym cieszyć się. Przyszło mi do głowy, że może kiedy wrócimy do wioski, spotkamy jakieś osoby i może razem z innymi pokonamy tę rzekę. Postanowiłam nie marudzić, tylko brać to, co jest z minimum komentarza podczas reszty tej naszej trudnej podróży.

 

A może właśnie nadaję się do podróżowania? Może podróżnik to ten, kto zmaga się z rzeczywistością, a nie koniecznie ten, komu zawsze układa się po myśli. Może podróżnik to ten, który uczy się na własnych błędach i unika ich podczas kolejnych wypraw. Może podróżnik czasem zawraca, gdy droga jest za trudna – bo ceni życie ponad ryzyko. Zawsze może przeszkodę pokonać ponownie – z lepszymi narzędziami, w większej grupie lub bardziej świadomie. Zawsze może też obrać inną drogę do celu.

Może mądrość podróżnika bierze się też z tych sytuacji, kiedy musiał z pokorą popatrzeć na swoje ograniczenia, z refleksji nad nietrafnymi decyzjami i po prostu ze znajomości swojej psychiki, przetestowanej w najróżniejszych nietypowych okolicznościach.

Gdy wracaliśmy do wioski, towarzyszyło nam ciepłe łagodne słońce. Ukazujące się tarasy uprawne, gliniane domostwa i biały klasztor wśród oświetlonych wieczornym światłem szczytów, wyglądały przepięknie.

 

Dotarliśmy do wioski. Zapukaliśmy do gospodyni, u której rano spożywaliśmy śniadanie. Nikogo jednak nie zastaliśmy. Poszliśmy więc w kierunku „restauracji”. Po drodze zobaczyliśmy grupę turystów rozkładających obóz. Kilku Duńczyków, którzy planowali na jutro drogę do Chilling. Rozmawiając z nimi o naszych doświadczeniach na szlaku (wg nas do Chilling), spotkaliśmy naszą gospodynię.

– Home stay? –zapytała znów.

Byliśmy chętni przespać się w domku, myśleliśmy że proponuje własny. Pani jednak zaprowadziła nas do innego guest house, w dole wioski. Przy domku był rozbity jeden namiot – dla przewodnika.

– Ile kosztuje domowy nocleg?

– 400 rupii od osoby.

– A rozbicie namiotu tutaj?

– 100 rupii za namiot.

– A możemy zamówić coś do jedzenia?

– Tak, mamy dziś gości, właśnie gotujemy dla nich obiadokolację. Możecie dołączyć.

Za 400 rupii mieliśmy więc zapewnione miejsce na namiot, obiadokolację, śniadanie i prowiant na jutro dla nas dwojga oraz łazienkę – w lodowatym strumyku przepływającym przez gospodarstwo. Nie wiedzieliśmy jeszcze, jakie towarzystwo mamy w pakiecie…

-Cześć! – powiedziała do nas dziewczyna, która słysząc naszą rozmowę, wyszła z domku – słyszę, że Polacy!

– Cześć! Tak, Polacy! – odpowiedzieliśmy z zaskoczeniem i radością.

Tak poznaliśmy Ewelinę. Okazało się, że dzisiejsi goście guest house to dwie Polki – Ewelina i Beata. Obie podróżują już dłuższy czas. Ewelina od 6 miesięcy po Chinach i Indiach, a Beata przyjechała na trekking na Kang Yatse (6200 m npm), ale niestety nie przeszła pozytywnie próby wysokościowej, ciało zaprotestowało wysokości na wszelakie możliwe sposoby, musiała więc wymyślić alternatywne zajęcie. Obie Polki poznały się w knajpie w Leh i postanowiły wybrać się wspólnie na trekking z Lamayuru – z przewodnikiem.

Dziewczyny na całej trasie korzystały z home stay – żeby nie brać namiotów i śpiworów. Okazało się że home stay to standaryzowane miejsca, wybrane domki, które mogą zaoferować mniej więcej zbliżone warunki. Cena za nocleg to zawsze 400 rupii i zawsze dostaje się identyczny prowiant na drogę (kilka chapati, soczek, ziemniak, jajko i wafelek). Wszystkie gospodarstwa oferujące home stay współpracują z agencjami organizującymi trekkingi.

 

Na kolację otrzymaliśmy timok, potrawę złożoną z 4 dużych klusek na parze w kształcie ślimaczków z pysznym, pożywnym sosem z soi i warzyw. Dostaliśmy też herbatę – w górach pije się czarną, aczkolwiek z solą i odrobiną masła.

 

Bardzo ucieszyło nas to spotkanie. Rozmawialiśmy do bardzo późna, namiot rozbijaliśmy już przy świetle księżyca i czołówek. Ustaliliśmy, że jutro idziemy wspólnie. Dziewczyny miały zaplanowaną trasę do Sondedo i twierdziły, że tam właśnie idzie się rzeką. Opowiedzieliśmy, jak ta rzeka wygląda. Do rozmowy przyłączył się przewodnik, mówiąc, że trzeba tam wyruszyć o świcie, bo rzekę faktycznie kilka razy trzeba przekraczać; o świcie jest szansa, że wody będzie dużo mniej.

W tym momencie poczułam ogromną ulgę, że jednak zawróciliśmy. Uznałam to jako prześwit intuicji, głos anioła, coś metafizycznego, co jednak chroni mnie w podróży. Cieszyłam się, że jutro w bezpieczniejszych warunkach – w obecności przewodnika, który zna trasę i w większej grupie ponownie podejmę wyzwanie.

Marcin też cieszył się, że chcę spróbować ponownie. Tyle, że tym razem nie było już odwrotu: decyzja o drodze w tamtą stronę oznaczała tyle, że musimy pokonać całą trasę – nie będzie już czasu zawrócić.

Pełni wrażeń, skorzystaliśmy ze strumykowego prysznica i poszliśmy spać.