Indie – relacja Magdy i Marcina cz.5 – ostatnia

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.5 - ostatnia

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.5 - ostatnia

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.5 - ostatnia

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.5 - ostatnia

Indie – relacja Magdy i…

Indie – relacja Magdy i Marcina cz.5 – ostatnia

16 VII sobota

Wstaliśmy o 6 rano, żeby wyruszyć jak najwcześniej. Zjedliśmy śniadanie – chapati z dżemem i ruszyliśmy szybkim krokiem.

Dziewczyny skarżyły się, że w pokoju miały mnóstwo robaków i nie mogły spać. Czasem, widać, przenośny domek jest bardziej komfortowym rozwiązaniem.

W miejscu, gdzie łączyły się strumienie, spotkaliśmy grupę Duńczyków. Oni poszli drogą na przełącz – i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, okazało się, że to tamta droga prowadzi do Chilling! Nasza mapa była więc zupełnie błędna w tym miejscu. Mało to, okazało się, że idąc rzeką, pierwsza miejscowość będzie nie po 2, a po 5-6 godzinach marszu – i będzie to już docelowe Sondedo. Do Chilling idzie się 1 dzień, z tym, że na przełęcz i na tej trasie po 2 godzinach wędrówki jest inna wioska… Nasza mapa nakładała na siebie te dwa różne szlaki, robiąc z nich jeden.

Uświadomieni, byliśmy bardzo szczęśliwi (już oboje!), że zdecydowaliśmy się zawrócić. Spotkałaby nas ciemność i na pewno głód na tej rzecznej trasie. Znów poczuliśmy obecność Opatrzności.

Starałam się opanować lęk, jak najmniej pokazywać, że boję się. Wyszłam z założenia, że jak wczoraj pokonałam tam i z powrotem 2 przepaściste odcinki, dam sobie radę i dziś. Sprawnie dotarliśmy do miejsca, z którego wczoraj zawróciliśmy. Woda faktycznie była dużo niższa, niektóre widoczne dziś głazy były wczoraj zupełnie przykryte wodą. W tych warunkach śmiało przeszliśmy rzekę.

 

Dalszy szlak był jednak jeszcze bardziej wymagający. Przepaście z wczoraj okazały się niczym, w porównaniu z nowymi odcinkami. Generalnie szlak wiódł ścieżynką o szerokości jednej stopy na wysokości do 100 m nad rzeką przy pochyleniu terenu jakieś 80%. Szliśmy po prawie pionowej skale, na dodatek zbudowanej z kruchego łupka, zatem kamienie cały czas sypały się nam spod nóg i spadały w dół kanionu. Stało się dla mnie oczywiste, że wczoraj we dwójkę nie dalibyśmy tu rady.

Ja bałam się bardzo. Ewelina szła krok przede mną, a Marcin za mną. Przewodnik, który był chyba od dziecka oswojony z takimi ścieżynkami, zabrał mi mój plecak i niemalże skakał po tym szlaku. Dla mnie ciężki plecak był sporym utrudnieniem, czułam, że czasem przeważa mnie, ściąga w dół przepaści. Szłam z Marcinem za rękę. Bardzo mocno ściskał moją dłoń, bym czuła jakąkolwiek stabilność. Lęk wysokości fundował mi urozmaicenia w postaci mdłości, zawrotów głowy lub telegrafu w nogach. Bardzo starałam się opanować całe ciało; wiedziałam, że MUSIMY przebyć tę trasę.

 

Kanion rzeki był przepiękny. Kamienny, lekko groźny. Stwarzał dystans między człowiekiem a potęgą natury. Większość czasu szliśmy przepaściami po obu stronach kanionu, rzekę przekroczyliśmy w bród w sumie osiem razy.

 

 

Ostatni odcinek drogi, od momentu, gdy doszedł do niej drugi szlak z buddyjskiego klasztoru, wiódł już szutrową drogą. Maszerowaliśmy nią w ogromnym upale ponad godzinę, aż naszym oczom ukazały się pierwsze zabudowania Sondedo. Powitaliśmy je szczerą radością.

Oboje z Marcinem oceniliśmy trasę na znacznie trudniejszą niż polska Orla Perć, gdzie przepaście są po obu stronach, ale droga jest szersza i można chwycić się stabilnej, litej skały. Generalnie to chyba najtrudniejsza trasa, jaką szliśmy.

Podziękowałam Marcinowi za pomoc, obecność i wyrozumiałość, a przewodnikowi dałam niewielki napiwek za odciążenie mnie od plecaka na najtrudniejszych odcinkach.

 

Przewodnik wziął błyskawiczną kąpiel przy strumieniu i przebrał się w ładne, czyste ciuchy – podobno pierwszy raz od 5 dni.

Zobaczyliśmy 2 duże taxi colectivo na mostku na naszym szlaku. Szybko podbiegliśmy zapytać, czy jadą do Leh.

– Tak, wsiadajcie.

Taksówki przywiozły ludzi do Sondedo na rafting i teraz właśnie miały ruszyć z powrotem. Doskonały zbieg okoliczności! Regularny autobus na tej trasie miał być dopiero nazajutrz koło południa. Przejazd do Leh kosztował każdego z nas jakieś 150 rupii i trwał półtorej godziny. Droga wiodła przepiękną doliną szerokiej rzeki, idealnie nadającej się do spływów.

Nagle naszym oczom ukazały się liczne łańcuchy himalajskich pasm, rozścielone warstwami wzdłuż horyzontu. Najwyższe pasma pokryte śniegiem zanurzone były w chmurach. Patrzyliśmy i chłonęliśmy widok w milczeniu.

 

 

Beata zaproponowała, żebyśmy wszyscy zatrzymali się w guest house, w którym ona mieszkała przed trekkingiem. Przystępna cena (200 rupii za nocleg) i bardzo pozytywny opis zachęcił nas ku temu. Było jednak tylko 1 wolne miejsce – przypadło więc Ewelinie. My znaleźliśmy jednak szybko lokum bardzo blisko, o 50 rupii taniej.

Po upragnionym najprawdziwszym prysznicu (choć zimnym) całą czwórką wybraliśmy się na obiad do zachwalanego przez dziewczyny „Wonderlandu”. Jedliśmy długo i dużo, rozkoszując się bogactwem smaków indyjskiej i tybetańskiej kuchni. Marcin zjadł pierwszy raz od dawna mięso, ja miałam ryż z bardzo ostrym warzywnym sosem, Ewelina zamówiła potrawę z miksowanych owoców i warzyw o słodkawym smaku, a Beata wzięła włoskie bruchetty i tybetański sernik o doskonałej puszystej konsystencji i lekko cytrynowym smaku. Wszyscy poiliśmy się cudownym ginger-honey-lemon, czyli kawałkami świeżego imbiru i limonki, zalanymi wrzątkiem i doprawionymi sporą ilością miodu. We wspólnej świadomości zamarzyło się nam zimne piwko na wieczór…

 

 

Poszliśmy na krótki spacer po przeuroczym buddyjsko-muzułmańskim Leh. Odwiedziliśmy bazar tybetański, gdzie Marcin kupił wymarzoną od dawna „śpiewającą misę” (singing bowl) za 200 rupii. Jest to naczynie tybetańskie, będące jednocześnie instrumentem muzycznym, który używa się do uzdrawiania dźwiękiem. Misy są różnej średnicy i grubości, wydają dźwięki o różnej częstotliwości. Jeśli zacznie się pocierać je od zewnątrz drewnianym trzonkiem – zaczynają śpiewać… Uzdrowiciele z całego świata znają niezwykłe właściwości tych czystych, wibrujących tonów.

Misa Marcina ma wygrawerowaną buddyjską mantrę „ཨོཾ་མ་ཎི་པ་དྨེ་ཧཱུྃ”་ Om Ma Ni Pe Me Hum, co oznacza „bądź pozdrowiony, klejnocie w kwiecie lotosu”. Buddyści uważają, że mantra ta oczyszcza sześć sfer egzystencji w cierpieniu: sylaba Om oczyszcza dumę i pychę, Ma – zazdrość, żądze rozrywki, Ni – namiętność i pożądanie, Pad – głupotę i uprzedzenie, Me – biedę i posiadanie, Hum – agresję i nienawiść. Według buddystów jest to modlitwa o szczęście. Pocieranie misy i uruchamianie dźwięku jest równoznaczne z odmówieniem modlitwy.

 

Ja znalazłam dla siebie naszyjnik ze srebra w kształcie naczynia-flakonika na perfumy. Naszyjnik wysadzany był szlachetnymi kamieniami, koralem i turkusem i udało mi się kupić go za 150 rupii.

Beata pokazała nam pocztę, bankomat i sklep z alkoholem, jedyny w mieście. Zakupiliśmy 4 duże (650 ml) piwa God Father (Bóg Ojciec), by za przyzwoleniem Najwyższego, wieczór spędzić w swojskim polskim stylu.

Byliśmy jednak tak zmęczeni, że nasze nocne Polaków rozmowy nie trwały za długo, o 22 poszliśmy spać.

 

 

17 VII niedziela

Wyspaliśmy się porządnie, na wielkim, wygodnym małżeńskim łóżeczku. Leniwie zebraliśmy się na śniadanie.

Wybraliśmy maleńką różową knajpkę prowadzoną przez Tybetańczyka. Zamówiliśmy lassi, dla mnie owsiankę z owocami i śniadanie „lokalne”, charakterystyczne dla regionu, dla Marcina (były to placki chapati i omlet). Pan gospodarz okazał się osobą uwielbiającą swój fach. Przywitał nas bardzo serdecznie i zaczął opowiadać o serwowanym jedzeniu i o sobie.

 

 

– U mnie wszystkie dania są zupełnie wegetariańskie. Cała moje rodzina to wegetarianie, tak się wychowałem. My i zwierzęta to ta sama materia, ta sama krew. Żyję w dbałości, by nie zabijać żadnych żywych stworzeń. A jeśli już mi się zdarzy, np. zabiję jakąś muchę, to przez 3 kolejne dni poszczę.

Ciepło i dobroć płynące od Tybetańczyka sprawiły, że długo delektowaliśmy się posiłkiem

i postanowiliśmy, że każdego dnia będziemy stołować się właśnie tu.

Szwendaliśmy się po sklepikach Lehu. Jest tu wiele kramów sprzedających wyroby robione ręcznie przez uchodźców z Tybetu. Na jednym z takich stoisk Marcin wypatrzył dla mnie śliczną torebkę z naszytym symbolem oznaczającym w buddyzmie długie życie i wieczną miłość. Kupił ją dla mnie za 200 rupii. Wyszukaliśmy też dla Marcina kilka kolorowych, bawełnianych ciuchów z Nepalu – dwie pary spodni i dwie koszule, jedną z mufką i kapturem, a drugą rozpinaną – wszystko w sympatyczne pstrokate paseczki.

Kupiliśmy do domu pokrowce na poduszki z tybetańskimi wzorami oraz… słonia. Słoń ma wypchaną trąbę i jest „czapką” do założenia na imbryk z gorącą herbatą, żeby nie stygła.

 

Dla przyjaciół i rodziny wybraliśmy kilka mieszanek herbacianych – o różnych właściwościach, niektóre w bardzo ozdobnych, rzeźbionych w drewnie szkatułkach. Ozdobne herbaty można było tanio utargować.

Spotkaliśmy też hodowcę szafranu – pan posiadał własną plantację. Zaprosił nas do siebie

i pokazał nam, jak wygląda kwiat szafranu: zawsze ma 3 płatki i 3 pręciki. Nauczył nas odróżniać prawdziwy, pełnowartościowy szafran od gorszych jakościowo podróbek (po kolorze, zapachu i budowie listków). Gram szafranu kosztował u niego 200 rupii. Bezpośrednio od hodowcy zakup jest znacznie tańszy – w sklepach osiąga cenę 300-400 rupii za gram.

 

We wskazanym przez Beatę sklepie monopolowym odkryliśmy tego dnia indyjski rum.

Po południu wybraliśmy się na jedno ze wzgórz otaczających Leh, na którym mieści się pałac z XVI wieku. Kiedy był budowany, był najwyżej położoną budowlą na świecie. Obecnie powyżej pałacu jest jeszcze buddyjski klasztor. Słońce mocno paliło naszą skórę, a wysokość 3700 mnpm była odczuwalna nawet na tak niewielkim spacerze.

 

Ze wzgórza roztaczała się bajeczna panorama Himalajów.

– To jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie – powiedziałam do Marcina.

 

Otaczały nas szczyty gór, niektóre nagie, inne pokryte śniegiem. W dole rozpościerało się kolorowe buddyjsko-muzułmańskie miasteczko z dużą ilością zieleni. Razem z górami i miastem, byliśmy przytuleni przez lazurowe niebo, które łączyło wszystkie elementy w jedną jasną, radosną całość.

 

W drodze powrotnej kupiliśmy wypełnione słońcem morele, z których słynie ten region.

Wieczorem powtórzyliśmy spotkanie z serii „nocne Polaków rozmowy” – tym razem przy rumie, który okazał się fenomenalnie pyszny. Rozmawialiśmy do późna o życiu – aż rum się skończył. Bardzo ciężko wracało się nam do guest-house… Nie tylko z powodu krążącego w żyłach alkoholu, ale też dlatego, że Beata jutro miała wyjeżdżać z Leh i było to ostatnie wspólne spotkanie. Bardzo zbliżyliśmy się przez te kilka dni.

 

18 VII poniedziałek

Lenistwo stało się naszym przywilejem w Leh. Znów bez pośpiechu, lekko opieszale, zebraliśmy się na śniadanko do Tybetańczyka. Zaplanowaliśmy na dziś bardzo relaksujący dzień. Pisanie kartek, uzupełnianie pamiętników, cieszenie się urokiem miejsca i słońcem.

Po południu wybraliśmy się na spacer na inne wzgórze – ku stupie. Stupa to taka forma świątyni, do której nie wchodzi się do środka, tylko okrąża się ją zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Do świątyni wiodło kilkaset schodków, po drodze mijaliśmy maleńkie ołtarzyki. Sama stupa okazała się śliczna – nowa, biała, z mnóstwem kolorowych i pozłacanych płaskorzeźb. Czuliśmy się bardzo szczęśliwi

i otoczeni niezwykłym pięknem. Doświadczenie takiego piękna jakoś skłania człowieka do bycia lepszym…

 

 

 

Po zejściu z góry musieliśmy wybrać pieniądze z bankomatu. Okazało się to nie lada wyzwaniem. W Leh są 3 bankomaty, z czego czynny był 1. Około 50 żołnierzy stało do niego w kolejce, chcąc wypłacić swój żołd. Większość z nich dzierżyła w ręce nie tylko wojskową kartę płatniczą w kolorach moro, ale 3-4 inne karty… Można domyśleć się, że kolejka posuwała się w żółwim tempie, jeśli nie ślimaczym. A my byliśmy coraz dramatyczniej głodni… Nie mieliśmy jednak wyjścia, nie mieliśmy już kasy nawet na obiad. Musieliśmy stać.

Nagle pojawiły się 3 kobiety i podeszły do bankomatu z drugiej strony, omijając kolejkę żołnierzy

i tworząc własną, 3-osobową. Jedna z nich zawołała na mnie. Okazało się, że i tu obowiązuje ladies line, czyli osobna kolejka dla pań. Teraz ladies line uratowała nas od śmierci głodowej… Stanęłam za hinduskami i w 15 minut wyciągnęłam pieniądze.

Poszliśmy do Tybetańczyka.

– Dużo i niedrogo! – zamówił posiłek Marcin i otrzymaliśmy w mig po ogromnym posiłku zwanym Thali. Thali składało się z kilku różnych dhalów podanych w małych miseczkach, miski ryżu, zupy z soczewicy, kilku placków chapati, surówki, jogurtu i banana na deser. Zjadaliśmy to bardzo długo, ilość pożywienia była naprawdę konkretna, a jego smak niezapomniany. Namawialiśmy pana Tybetańczyka, żeby pojechał z nami do Polski, jednak żaden argument nie przekonywał go.

Objedzeni, poszliśmy do guest house odpocząć po leniwym dniu. Poszliśmy wcześniej spać. Jutro koło 6 rano musieliśmy być już na lotnisku.

 

19 VII wtorek

Lotnisko w Leh byłoby doskonałym miejscem do nakręcenia komedii absurdu.

Przy wejściu wojsko sprawdzało, czy ma się wydrukowane bilety elektroniczne. Bez tego ani rusz… Na szczęście, tym razem wszystko mieliśmy.

Następnie trzeba było prześwietlić swój bagaż i na wszystkie jego części, nawet na podręczną torebkę, naklejano naklejki. Po check-in następowała kontrola osobista – znów podział na ladies line i gentleman line. I znów ladies line była rekordowo szybka, bo w męskiej odprawiało się chyba pół garnizonu wojska. Po kontroli miał miejsce najciekawszy element procesu: na płycie lotniska stały nadane przez pasażerów bagaże. Należało wyjść na zewnątrz i „zidentyfikować” swój…

Wreszcie znaleźliśmy się na pokładzie samolotu. Maszyna wystartowała, próbując przedrzeć się ku niebu z niewielkiego płaskiego placyku pomiędzy górami… Znaleźliśmy się w przestworzach. Białe i skaliste szczyty Himalajów znalazły się pod nami. Lot do Delhi, trwający 2 godziny, dostarczył nam niezapomnianych widoków.