Indie – relacja Magdy i Marcina cz.2

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Mongolskie ogrody – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Żołnierze pilnujący porządku…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Ten Pan ma 104 lata – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Fauna Indii – Ciekawe oblicze…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Wystawka sklepowa – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Wystawka sklepowa – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Targ na rzece – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Zakupy – Ciekawe oblicze…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Targ na rzece – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Targ na rzece – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Targ na rzece – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Shankaracharya – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Shankaracharya – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Shankaracharya – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Shankaracharya – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Miasto nocą – Ciekawe oblicze…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Mongolskie ogrody – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Flora Indii – Ciekawe oblicze…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Mongolskie ogrody – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Mieszkanie na wodzie -…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Flora Indii z innej strony -…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Młodzież – Ciekawe oblicze…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Ciekawe oblicze Świata – Why…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Indyjska herbata – Ciekawe…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Autobus – Ciekawe oblicze…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Ciekawe oblicze Świata – Why…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Ciekawe oblicze Świata – Why…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.2

Ciekawe oblicze Świata – Why…

Indie – relacja Magdy i Marcina cz.2

KASZMIR – „KRAJ TERRORYSTÓW” CZY „AZJATYCKA SZWAJCARIA”?

 

9 VII

Do Jammu dotarliśmy o 9 rano. Była to dla mnie najgorsza podroż, jaką w życiu przebyłam. Skrajnie twarde siedzenia w autobusie przylepiały się do ciała powlekającą je niebieską ceratą. W nocy nie dawał mi zmrużyć oka ból pleców i cierpnące nogi, których nie miałam jak wyprostować. Po drodze kierowca zatrzymał się tylko na dwa postoje – o północy i o szóstej rano. Postój o szóstej był niby na śniadanie, ale wszystkie punkty gastronomiczne były jeszcze zamknięte.

Oczywiście, okazało się, że w Jammu każdy może sobie sam wziąć autobus lub jeepa, jest ich całe mnóstwo i tylko czekają na turystów pragnących kontynuować podróż przez kaszmirskie góry.

Kierowca autobusu poinstruowany przez kolesia z agencji zapakował nas do najlepiej wyglądającego  lepszego jeepa nieznanej dla nas marki Scorpio (jak się potem  okazało, japońskiej), nie dając nam czasu na kupno czegokolwiek na drogę. Wybiegłam z jeepa choć po kilka owoców mango i wodę. Zapłacił przewoźnikowi za nas, do jeepa wsiadło jeszcze 2 Hindusów i 3 białych (para Niemców

i sympatyczny Hiszpan) i pojechaliśmy.

Droga prowadziła serpentynami przez góry, rzeczywiście wojskową drogą. Trasa była usiana bazami wojskowymi, mijaliśmy tysiące wojskowych samochodów, a co 150 metrów na poboczu drogi stał uzbrojony żołnierz.

Region, który przemierzaliśmy, okazał się niesamowicie ciekawy. Dyskutowaliśmy z hinduskimi pasażerami, którzy pochodzili z Kaszmiru, by dowiedzieć się jak najwięcej o tym, jak się tu żyje i o tle politycznym regionu. Kaszmir przez jednych jest nazywany „ziemią terrorystów”, a przez jego mieszkańców „azjatycką Szwajcarią”. Podobno jest tu teraz całkiem spokojnie i nie mamy się czego obawiać  – obecnie przebywa w Kaszmirze półtora miliona turystów. Jest to bogaty kraj, nie ma tu bezdomnych i biedy. Dlaczego? Bo historycznie Kaszmir wcale nie jest indyjski. Przed powstaniem muzułmańskiego Pakistanu w 1947 roku, Kaszmir był niezależnym, a na dodatek prywatnym terytorium. Brytyjska koncepcja podziału posiadłości kolonialnych zakładała utworzenie dwóch państw w miarę jednolitych religijnie. Indie miały być w większości hinduistyczne, a Pakistan muzułmański. Wtedy też rozpoczęły się masowe migracje muzułmanów i hinduistów. Kaszmir był w 80% zamieszkiwany przez muzułmanów, natomiast maharadża był Hindusem. Podjęto kontrowersyjną decyzję przyłączenia Kaszmiru do Indii. Miały miejsce trzy wojny między Indiami i Pakistanem o Kaszmir. Ostatnia zakończyła się w 1972 roku – na terenie Kaszmiru przewagę osiągnęły wojska indyjskie. Wyznaczono  linię demarkacyjną zwaną linią kontrolną, która pełni do dziś funkcję granicy. Linia ta przebiega przez góry Karakorum – mówi się, że ma tam miejsce najwyżej na świecie położona wojna (6-7 tyś. m n.p.m.). Mieszkańcy Kaszmiru nie chcą jednak należeć ani do Indii, ani do Pakistanu. Mają odmienną tradycję, własne źródła dochodów. Rząd Indii nakłada na Kaszmir duży podatek, wyższy niż na inne obszary. Telefony komórkowe w Kaszmirze zachowują się tak, jakby przekroczona została granica państwa, a mieszkańcy Kaszmiru nie mogą wjeżdżać do innych prowincji, chyba, że udowodnią, że mają tam rodzinę. W 1988 miało miejsce największe powstanie separatystyczne w Kaszmirze. Indie oskarżyły wówczas Pakistan

o dostarczanie powstańcom broni i wsparcie logistyczne. Do rozmów pokojowych przystąpiono dopiero w 1996. W 2008 roku 30 000 żołnierzy indyjskich wycofało się z Kaszmiru i teoretycznie Indie i Pakistan objęte są względnym pokojem. Niestety, tak walki i incydenty graniczne wybuchają tu co jakiś czas, nadal grożąc poważniejszym starciem, a co gorsza, użyciem broni nuklearnej, którą posiadają i Indie, i Pakistan.  

Nasz kierowca jechał brawurowo, wyprzedzając całe kolumny pakistańskich i indyjskich kolorowych ciężarówek. Przez okna podziwialiśmy górzyste pejzaże i zielone tarasy ryżowych pól.   

Zatrzymaliśmy się w miejscowości, gdzie płynie źródło „świętej wody” oraz gdzie produkuje się słynne w całych Indiach słodycze robione z masła ghee. Kierowca kupił dla nas na spróbowanie łakoci, co było bardzo miłym gestem.

Zatrzymaliśmy się na śniadanie i obiad; za każdym razem do posiłku podano herbatę. Bardzo ciekawie w Kaszmirze się ją przyrządza. Pan, który miał 104 lata dziarsko nam o tym opowiadał. Jest to czarna herbata z solą  i mlekiem, do której dosypuje się kaszki kukurydzianej. Bardzo to jest smaczne

i pożywne! Taką samą kaszkę miesza się z wodą i smaży na głębokim oleju. „Wypieku” nie mieliśmy jednak chęci próbować, bo jak dla nas prezentował się za tłusto jak na takie gorąco.

Wszędzie po drodze napotkani ludzie byli dla nas przesympatyczni. Każdy postój owocował ciekawą pogawędką i zabawnymi zdjęciami.

Przekraczając formalną granicę Kaszmiru, musieliśmy wypełnić specjalne formularze i oddać je  strażnikowi, legitymując się paszportem. Procedura podobna jak na granicach państw. W formularzu trzeba było napisać, ile czasu spędzi się w Kaszmirze i podać adres miejsca, gdzie się zatrzymamy. Konieczne było pokazanie vouchera na hotel lub potwierdzenie rezerwacji z Internetu. Dobrze, że choć w tym jednym momencie poczuliśmy uzasadnienie skorzystania z usług naszej agencji – bez vouchera po prostu byśmy dalej nie pojechali.

Podczas ostatniego postoju poszliśmy oboje z Marcinem „za domek”. Kucając, żeby zrobić, co do nas należy, spostrzegliśmy rosnącą sobie zupełnie swobodnie marihuanę. No tak, Kaszmir to w końcu stolica maryśki i haszyszu. Wygląda na to, że ziele rośnie samopas i że jest go zwyczajnie pełno, jak w Polsce mlecza czy ostu. Spytaliśmy tubylców, jak do marihuany podchodzą władze.

– Jeśli policjant zobaczy, że ktoś pali skręta, może wlepić mu mandat, bo jest to teoretycznie nie legalne. Natomiast taki mandat to jakieś 50 rupii, więc nikt się tym nie przejmuje, wszyscy palą. Za to nie pijemy tu w ogóle alkoholu. To muzułmański kraj.

 Do Srinagar dotarliśmy wieczorem, po jakiś 30 godzinach podróży. Tuż przed Srinagar ruch faktycznie był ogromny, podobno z powodu sezonu pielgrzymkowego do oddalonej o 60 km wioski.

– Co to jest za pielgrzymka? Dlaczego hindusi wybierają się do Amarnath? – spytałam kierowcy.

– W Amarnath jest jaskinia górska; jest w niej zimno, więc woda, która dostaje się od góry, tworzy ogromny lodowy stalagmit – odpowiedział –  Podobno ma on już 5000 lat. Hindusi wierzą, że w tej jaskini Shiva (hinduski bóg stworzyciel i niszczyciel) przekazał Parvati (dobroczynne bóstwo, żona Shivy) sekret nieśmiertelności. Uznają, że ten stalagmit to nic innego, jak penis Shivy (Shiva linga)…  Stalagmit rośnie i kurczy się, w zależności od pory roku, a w okresie letnim jest najdłuższy… Falliczne skojarzenia sprawiają, że w tym właśnie czasie odbywają się pielgrzymki do jaskini. Pozdrowienie penisa Shivy ma zapewnić rodzinie owocne w skutki pożycie seksualne – dlatego pielgrzymują tam przede wszystkim kobiety, które nie mogą zajść w ciążę. 1

Na dworcu czekał na nas gospodarz domku-łódki, w którym mieliśmy zamieszkać na kolejne 4 noce. Po drodze do łódki gospodarz zapytał nas, co robimy w Polsce, jakie studia skończyliśmy i ile zarabiamy. Żeby nie paść ofiarą nachalnych negocjacji i uniknąć namawiania nas na dodatkowe usługi, odpowiedzieliśmy, że studia mamy za sobą bardzo dobre (psychologiczne i ekonomiczne), natomiast na ten moment wybraliśmy zawód „profesjonalny podróżnik” i nie zarabiamy nic.

Jezioro Dal owładnęło nas swoją magią. Setki domków-łódek migotało różnymi kolorami świateł, odbijając się od tafli wraz z gwiazdami. Otaczała nas cisza i pogodny spokój, a w powietrzu wibrowały jedynie dźwięki owadów.  

Żeby dostać się do domku-łódki, płynęliśmy kilka minut czółnem. Na brzegu czekał na nas młody, przystojny mężczyzna.

-Jestem Farooq, będę się wami opiekował. Zajmuję się prowadzeniem tego domku-łódki – przedstawił się. – Łódka jest moim dziełem, powstawała całe 19 lat…

Dowiedzieliśmy się też, że jezioro ma 18 km kwadratowych, posiada mnóstwo kanałów i odnóg, tworzących rozbudowaną sieć. Wszystkie czółna nazywane są shikkara, wprawia się je w ruch za pomocą wioseł w kształcie serca.

 

Łódka okazała się prześliczna. Misternie rzeźbione zdobienia w zupełności tłumaczyły czas jej powstawania. Farooq wskazał nam nasz całkiem miły i świetnie wyposażony pokój oraz zaprosił nas na kolację. Wzięliśmy upragniony prysznic (prawdziwy i ciepły!), a potem oddaliśmy się uczcie. Na kolację był znakomity dahl (danie z roślin strączkowych – w tym wypadku z cieciorki) i ciekawie przyrządzona gotowana marchewka (na ostro). Farooq zawiaduje łódką i gotuje. Oprócz nas byli tu jeszcze inni goście, w osobnych sypialniach.

– Co chcecie do picia? Mamy wodę, piwo, soki i whiskey.

– Piwo! – odpowiedzieliśmy chórkiem.

Farooq przyniósł nam dużego Kingfishera, otworzył i nalał do szklanek, po czym powiedział, że wszelkie napoje są dodatkowo płatne. Kolejność zachowań Farooqa wzbudziła trochę naszą niechęć, ale stwierdziliśmy, że przebolejemy jakoś, po wykańczającej podróży chłodne piwo nam się należy (choć, szczerze mówiąc, podany nam Kingfisher wcale nie był za chłodny). Nie wiedzieliśmy, że Farooq zawoła za nie 300 rupii, czyli pięć razy więcej niż to piwo kosztuje w sklepie.

– Farooq, a może od razu 500? 300 rupii to przesada. To piwo kosztuje Cię 65. Zapłacimy  200, to i tak za dużo.

– Piwo kosztuje 300 rupii.

– Powinieneś najpierw przedstawić nam cennik napojów, a potem cokolwiek otwierać. To jest Twój błąd, postąpiłeś nieuczciwie. Być może zawsze tak robisz wobec białych turystów, my natomiast nie chcemy ci płacić za manipulowanie. Tak naprawdę w tej sytuacji moglibyśmy Ci oddać jedynie 65 rupii, cenę piwa.   

– Nie! To proszę 250 rupii.

– Nie, Farooqu, 200. Więcej Ci nie damy.

– Alkohol w Kaszmirze jest „spod lady”, to muzułmański kraj…

– To skoro jesteś muzułmaninem, to prawdopodobnie nie powinieneś nam go proponować.

-Cóż, skoro 50 rupii was uszczęśliwia, to ja będę szczęśliwy, jak odwiozę was na dworzec za 4 dni. – syknął zdenerwowany Farooq.

Pozostawiliśmy tę wypowiedź bez komentarza, wiedząc, że każda suma rupii, dodana czy odjęta, jest tą samą sumą. Może więc być równie istotna dla nas, jak dla partnera negocjacji. Ale nam w tym momencie nie chodziło o równowartość  1 dolara, a o coś znacznie więcej wartego: o szacunek

i wolność. Nie chcieliśmy być manipulowani.

Tego wieczoru poszliśmy na krótki, romantyczny spacer brzegiem jeziora. Bardzo potrzebowaliśmy ruchu po ciężkiej i długiej podróży. Niestety, byliśmy uzależnieni od Farooqa: wracając, musieliśmy wołać go z brzegu, by wypłynął po nas czółnem. To ograniczało czas spaceru –do godziny 22.30. Później Farooq nie był już chętny po nas wypływać.  

Rozkoszując się pięknem otoczonego górami jeziora, szliśmy przed siebie, bez myślenia o niczym. Przyłączył się do nas gadatliwy chłopak, Tarique. My milczeliśmy, a on nawijał – jednakże bardzo ciekawie. Od razu spostrzegliśmy w nim bratnią duszę.

– Podróżowałem 8 lat po Indiach. To mnie bardzo zmieniło. Wcześniej byłem beztroskim chłopakiem, wydawało mi się, że mam wszystko, bo wszystko mi się należy. Będąc w drodze, zobaczyłem, że w życiu najważniejsza jest dobroć, miłość i uczciwość. Zrozumiałem, że pieniądze to nie wszystko. To bardzo złudna rzecz. Czasem miałem je, a przymierałem z głodu, bo nie było gdzie kupić jedzenia. Czasem było jedzenie, a ja nie miałem pieniędzy. Wtedy modliłem się, żeby ktoś dostrzegł mnie

i podzielił się ze mną. Doświadczyłem też, że na niewiele zdaje się planowanie przyszłości. Ilekroć miałam konkretny plan, wszystko wychodziło zupełnie inaczej…

Wiedzieliśmy coś o tym! W Maroku wszystko samo układało się lepiej, niż planowaliśmy, a tu mieliśmy problem z realizacją planu wyjazdu z Delhi…

Przeszedłszy tyle, ile czas pozwolił, pożegnaliśmy się z Tarique i umówiliśmy się z nim na herbatę jutro rano.

Tego dnia moja „najlepszej jakości” torebka z Delhi zaczęła pruć się na wszystkich szwach… Ale za to sen w wygodnym łóżku w domku-łódce był wyśmienity.

10 lipca

Po śniadaniu (które było znacznie słabszym punktem programu niż obiadokolacja – mieliśmy do wyboru kaszmirskie placki chlebowe z masłem i dżemem lub omlet), mimo naszej wczorajszej deklaracji, że nie mamy pieniędzy, właściciel biznesu przyszedł spotkać się z nami, by proponować nam cholernie drogi trekking po kaszmirskich górach – z mułami, kucharzem i przewodnikiem.

– My w góry chodzimy sami – kupujemy mapę, mamy kompas, mamy butlę gazową i cały prowiant. Nie jesteśmy zainteresowani taką formą wyprawy.

– Ale tu są inne góry, wysokie.

– Wędrowaliśmy na własną rękę w Europie, ale też w Afryce i Ameryce Południowej, do 5 tysięcy metrów n.p.m., nie sądzimy żeby tu było trudniej. Zorientujemy się dziś, co jesteśmy w stanie zrobić sami. Jeśli nic, wybierzemy się na trekking dopiero w Ladakhu.

– Ale w Ladakhu są brzydkie góry – same skały. Tu są piękne – zielone.

-Lubimy skaliste góry, nam takie podobają się jeszcze bardziej.

Ostatecznie pan zrozumiał, że nie ubije z nami targu. Za to u Farooqa znaleźliśmy jakieś zrozumienie. Powiedział nam, że jadąc do Leh jeepem możemy wysiąść 160 km wcześniej, w Lamayuru. Lamayuru jest znanym miejscem, gdyż jest tam największy obecnie klasztor buddyjski w Małym Tybecie.

– Z Lamayuru macie dość popularną trasę trekkingową. Możecie iść tam sami – szlak jest oznaczony, po drodze są maleńkie wioski, założone wokół buddyjskich klasztorów wysoko w górach. Sporo ludzi tamtędy wędruje, więc na pewno będziecie spotykać inne osoby na szlaku. Dojście do Leh zajmie wam 5-6 dni. Szedłem tamtędy kilka razy. To jest po prostu niebo!

Najwyraźniej Farooq różnił się od swojego szefa tym, że uznawał góry niezielone. Byliśmy mu bardzo wdzięczni za tę poradę.

Zgodnie z obietnicą, szybko pojawiliśmy się u Tarique na herbacie. Tarique również mieszka w domku-łódce, wraz z całą swoją liczną rodziną. W zasadzie rodzina ma do dyspozycji 3 domki-łódki. Najlepsza przeznaczona jest na wynajem dla gości, a najskromniejsza jest najliczniej zamieszkana. Tarique mieszka na łódce o środkowym  standardzie, która czasem też jest udostępniana gościom. Chłopaki zajmują się łódkowym biznesem. Gdy wchodziliśmy do królestwa rodziny Tarique’a, kobiety przygotowywały posiłek i robiły pranie, a Tarique sprzątał.

Miło pogawędziliśmy przy herbacie – jeszcze innej typowej dla Kaszmiru: tzw. mogolskiej. Nazwa ta wzięła się od panującej w średniowieczu w Indiach Dynastii Wielkich Mogołów pochodzenia perskiego. To właśnie Mogołom Indie zawdzięczają Taj Mahal, Czerwony Fort w Delhi i wiele dyscyplin tradycyjnych sztuk dekoracyjnych, a Kaszmir kilka przepięknych ogrodów.

Okazało się, że dziś do Tarique’a przyjeżdżają nowi goście do domku-łodki, ale dopiero po południu, ma więc trochę czasu i chętnie wybierze się z nami na przechadzkę. Naszym celem na dziś była hinduska świątynia na pobliskim wzgórzu.

Tarique jest muzułmaninem. O hindusach wyrażał się z lekkim pobłażaniem: modlenie się do przedmiotów jak do Boga śmieszyło go:

– Hindusi rzeźbią sobie „boga” i modlą się do niego. Taki „bóg” ani nie słyszy, ani nie widzi, ani nie czuje. To takie puste, nie mógłbym się do takiego „boga” modlić.  Ja modlę się do Boga, który mnie stworzył i zaprojektował cały ten świat. Piękny świat. Wszystko, co On stworzył jest cudowne i piękne – dlatego naturalne dla mnie jest modlić się.

Po drodze przez miasteczko kupiliśmy trochę owoców, przepyszne, jeszcze ciepłe chlebki i dla mnie srebrne kolczyki z zielonymi kamyczkami – kolor ten jest symboliczny dla Kaszmiru (faktycznie, Kaszmirczycy szczycą się, że ich góry są zielone, w przeciwieństwie do „brzydszych” gór Ladakhu, gdzie „są tylko skały”).

Ruszyliśmy na wzgórze Gopadari, ku świątyni Shankaracharya, datowanej na VI wiek naszej ery. Przed bramą, za którą było ponad 200 schodów do świątyni, znajdował się posterunek wojska. Wojsko kontrolowało teren, a przy okazji wszystko, co wierni zamierzali wnieść do świętego miejsca. Musieliśmy wejść do osobnych pokoików dla dam i panów, by nas solidnie obmacano w celu sprawdzenia, czy nie mamy ze sobą bomby lub broni. Aparaty fotograficzne i telefony komórkowe trzeba było tam zostawić.

Po pokonaniu kamiennych schodów, czekaliśmy na wejście do świątyni, Trzeba było ustawić się w długiej kolejce, oczywiście boso. Świątynia okazała się bardzo maleńka. Był w niej sterczący od ziemi podłużny czarny kamień, na który spływało mleczko z odwieszonego pod sufitem kokosa. Kamień okazał się oczywiście fallusem Shivy. Hindusi potrząsali różnymi dzwonkami w świątyni, dotykali czoła palcami umoczonymi w „świętej wodzie” (kokosowym mleczku) oraz zostawiali ofiary pieniężne. Fallusa należało okrążyć zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Każdy, kto to zrobił, otrzymywał znak na czole – kropkę lub kreskę namalowaną umoczonym w barwnym pyłku palcem. Dostawało się również do ręki migdał, kryształki cukru  i dmuchany prażony ryż.

Po zejściu z góry, Tarique zostawił nas, by zająć się gośćmi. My poszliśmy jeszcze do fortu po drugiej stronie miasta, który przepięknie podświetlony figurował na innej górze. Okazało się, że w forcie stacjonuje armia i na samą górę nie ma wstępu, ale nieopodal jest uroczy meczet z pięknym widokiem na Srinagar i Jezioro Dal. Spędziliśmy tam chwilę, robiąc zdjęcia hinduskim dzieciakom, które ochoczo pozowały.

Zrozumieliśmy, że w Kaszmirze wszędzie jest wojsko, i że faktycznie tutaj na trekking samemu nie da się pójść. Nie zasmuciło nas to – planowaliśmy przecież głównie trekking w Ladakhu, a tamta prowincja nie ma już takiego militarnego charakteru.

W drodze powrotnej odwiedzaliśmy kaszmirskie sklepiki, słynące z przepięknych tkanin i chust. Marcin kupił dla mnie jedną śliczną, ciepłą, niebieską, zdobioną cekinami chustę. Panowie prowadzący sklepiki byli przemili. Ubrali mnie w sari jedynie do zdjęć, dużo rzeczy chcieli nam pokazać i zachwalić. Zauważyliśmy, że wszyscy są bardzo dumni z tego, iż są z Kaszmiru.

Po drodze kupiliśmy za 20 rupii spory kawałek arbuza. Tutaj na wszystkich straganach z owocami palą się kadzidełka, żeby odstraszyć potencjalnych nieskorych zapłacić smakoszy, takich jak muchy, mrówki i komary. Sprzedawca odkroił skórkę, pokroił miąższ na kawałki, wrzucił kawałki do woreczka i posolił. Było to dla mnie odkrycie sezonu: solony arbuz jest bardzo smaczny!

Wróciliśmy do domku-łódki. Farooq zaproponował nam, byśmy kupili od niego herbatę mogolską, bo ona daje siłę i przyda nam się na trekking. Zaoferował też poranną wyprawę łódką na targ warzywny na wodzie. Za herbatę chciał 300 rupii i po tyle samo od osoby za wyprawę na targ. Zdecydowaliśmy się zarówno na zakup paczki herbaty (gdyż rzeczywiście była dobrej jakości), jak i na pobudkę przed świtem w celu ujrzenia ciekawego handlu.

11 lipca

O 4 rano Farooq obudził nas pukaniem do drzwi. W ciągu kwadransa znaleźliśmy się w jego czółnie. Było jeszcze przed świtem, jezioro wyglądało czarodziejsko, otoczone górami, które wydawały się czarne. Nastrój budował ptasi koncert oraz pływające koło czółna kwiaty lotosu.   

Farooq wiosłował prawie godzinę. Zaczęło się przejaśniać. Zaczęły nas dochodzić jarmarczne odgłosy. Dotarliśmy do określonego miejsca na jeziorze, gdzie każdego poranka spotykają się shikkary z całego Jeziora Dal w celu wymiany dóbr. Zobaczyliśmy może z 60 łódek. Na każdej sikharze był jeden sprzedający, towar (owoce, warzywa, przyprawy lub kwiaty) oraz waga i skrzynka z pieniędzmi.     

Zakupiliśmy kurkumę i anyż, które są podstawowymi przyprawami kuchni indyjskiej. Podobno są w prawie każdym daniu, choć ich smak czasem „zagłusza” ostre chili. Dostaliśmy jeszcze garść lasek cynamonowych w prezencie od młodego handlarza. Kupiliśmy też 3 duże ogórki i 6 nasion kwiatów lotosu, które wystarczy jedynie włożyć do naczynia z wodą.

Wracaliśmy siecią kanałów, pomagałam Farooqowi wiosłować. Byliśmy bardzo zmarznięci, więc wskoczyliśmy od razu do łóżka i zasnęliśmy przytuleni pod puchowym śpiworem. Obudziliśmy się na późne śniadanie, które zjedliśmy z apetytem.

Wybraliśmy się na spacer do słynnych  mogolskich ogrodów. Droga była dość trudna, bo ewidentnie wczorajszy solony arbuz przyspieszył kilkakrotnie przemianę materii Marcina…

Gdy szliśmy, dołączyli się do nas dwaj chłopcy.

– Skąd jesteście? – zapytali.

– Z Polski.

– Z Holandii?

– Nie z Polski.

– Acha. A ja też jestem spoza Srinagar.

– Tak, a skąd?

– Z drogi na lotnisko.

Ogród bardzo nam się podobał. Fontanny, kwiaty, wypielęgnowane trawniki, wszystko wtopione w pejzaż gór i mistycznego jeziora Dal.

Tego dnia zrobiliśmy zakupy pamiątkowe. Kupiliśmy piękne, kolorowe, ręcznie malowane pudełeczka na biżuterię, bransoletki i dla mamy zamówionego słonia z trąbą do góry. Wszystko to było wykonane z papieru ryżowego – tworzywa bardzo twardego i odpornego.

W Indiach sprzedawcy aktywnie zachęcają do wstąpienia do ich sklepików i próbują zapraszać obniżkami cen – dla pierwszego klienta, dla wieczornego klienta, dla klienta, któremu podoba się towar – na szczęście raczej nie są tak natarczywi jak arabscy handlarze w Maroku.

Srinagar jest muzułmańskim miastem . Oznacza to, że ponad taflą jeziora o regularnych porach dnia

i nocy rozpościera się śpiew ku czci Allacha z licznych meczetów. Znów, w odróżnieniu od Maroka, gdzie „meczety wyły” i unikaliśmy ich towarzystwa jak ognia, tu ten śpiew był naprawdę piękny, melodyjny i liryczny. Dodawał tajemniczego klimatu temu bajecznemu zakątkowi.

Oboje z Marcinem bardzo zauroczyliśmy się Kaszmirem. Jest tu cudna przyroda, mili ludzie, ciekawa tradycja. Miasto jest czyste, nie ma biedy, bezdomnych i żebraków.

– W Kaszmirze każdy ma swój dom i każdego stać na życie – powiedział Tarique – dlatego właśnie chcemy separacji od Indii. Płacimy najwyższe podatki, w związku z tym mamy najdroższe ceny – ale

i tak żyjemy tu na wyższej stopie.

Srinagar okazał się dla nas tak ciekawy i urokliwy, że z przyjemnością spędziliśmy tu czas, nawet nie specjalnie żałowaliśmy, że nie wyszliśmy w kaszmirskie góry.

Wieczorem poszliśmy na Internet do kafejki naprzeciw domku-łódki Tarique’a. Okazało się, że w kafejce można było kupić całkiem nieźle wyglądającą mapę trekkingową Ladakhu. Chcieliśmy ją kupić, jednak nie mieliśmy już tyle pieniędzy przy sobie. Marcin zostawił mnie w kafejce i poszedł do domku-łódki, ale wrócił po 5 minutach.

– Spotkałem Tarique’a, powiedziałem mu, że idę na łódkę, bo brakło nam kasy na mapę. On na to, że poco mam łazić taki kawał – i dał mi pieniądze. Powiedziałem mu, że jutro bardzo wcześnie rano wyjeżdżamy. Odparł, że nie szkodzi, jak mu nie oddam, to trudno. Zaprosił nas po skorzystaniu z Internetu do siebie.

Byłam zaskoczona bezinteresownością tego chłopaka.

Kupiliśmy mapę i rozłożyliśmy ją na stole, by przeglądnąć dokładnie czekającą nas trasę.

Zamówiliśmy po herbacie – Marcin miętową, by zniwelować działanie solonego arbuza, a ja „masala tea”, czyli herbatę z cynamonem, świeżym imbirem, kardamonem i goździkami, przyrządzaną z cukrem i mlekiem. Hindusi gotują wodę wraz z mlekiem i cukrem – gdy ta mieszanka wrze, zalewają nią liście czarnej herbaty. Przecedzają napar do przeźroczystych szklaneczek przez sitko i na koniec doprawiają napój aromatycznymi przyprawami.

Pochyleni nad mapą rozkoszujemy się herbatą i … słyszymy nagle polską mowę! Dwóch Polaków, Krzysiek i Grzegorz przyszło właśnie zerknąć, co dzieje się w świecie.

– Cześć! – odezwaliśmy się do rodaków.

– O, proszę, Polacy! Cześć, witajcie! Długo już jesteście w Srinagar?

– To będzie nasza czwarta noc, ale przed świtem już wyjeżdżamy.

– A dokąd?

– Do Leh, a w zasadzie do Lamayuru, na trekking.

– Naprawdę? My właśnie ten trekking zrobiliśmy. I prosto z niego przyjechaliśmy tu.

Cóż za wspaniały zbieg okoliczności! Wspólnie z chłopakami pochyliliśmy się nad mapą i omówiliśmy trasę. Krzysiek powiedział nam, gdzie szlak się urywa i na co należy uważać. Pokazał nam, gdzie osunęły się kamienie i nie ma przejścia, wskazał alternatywną drogę. Przez to spotkanie czuliśmy się bardzo zaopiekowani przez Górę. Chłopcy też sprostowali posiadane przez nas informacje od Farooqa: 5 dni to droga z Lamayuru do Chilling, nie do Leh. Ale z Chilling jeżdżą autobusy i taksówki, więc tego samego dnia można być w Leh.

Do późna rozmawialiśmy z rodakami, a potem jeszcze odwiedziliśmy Tarique’a w jego domku-łódce. Trudno nam było rozstać się z nim.

Tarique wiele opowiadał o zwyczajach.

– W naszej religii kobiety chodzą zakryte. Dlatego, że one są najcenniejsze – tłumaczył Tarique – są jak diament. Każdy trzyma diament ukryty, nie pokazuje go publicznie. Gdyby diament był do zobaczenia na ulicy, nie byłby taki cenny. Muzułmanie, gdy żenią się, muszą zapłacić rodzinie żony i mają obowiązek zapewnić żonie i dzieciom utrzymanie. Nie jest prawdą, że żona musi siedzieć w domu – nie musi, powinna jedynie wrócić przed zachodem słońca. – Alegoria diamentu nawet mi się spodobała, natomiast powrót przed zachodem słońca był czymś, co absolutnie wykluczyło możliwość bycia żoną muzułmanina. Nie da się wracać przed zachodem do domu, chcąc spotkać się z przyjaciółmi, iść na lekcje salsy, kurs nurkowania, warsztaty fotografii i prowadzić Klub Podróżników. Na szczęście Marcin nie zamierzał zmieniać wyznania.   

– Hindusi nie szanują swoich żon – kontynuował Tarique – z resztą, u nich to rodzina żony płaci mężowi za ślub, a gdy mąż jest z wyższej kasty, to płaci bardzo dużo.

Wymieniliśmy adresy i namiary. Tarique odwiózł nas swoją shikkarą do domku-łódki, zdążyliśmy zwrócić mu dług. Farooq czekał już na nas z kolacją.

– O trzeciej w nocy jest wasz jeep do Leh – poinformował nas. –  Lamayuru powinniście być koło 14.

 Spakowaliśmy plecaki, tak, żeby było jak najwygodniej iść z nimi podczas trekkingu. Niestety, plecaki były ciężkie – myśleliśmy, że dotrzemy do Leh, zostawimy część rzeczy w depozycie w jakimś guest house i dopiero ruszymy. Ale w świetle aktualnego naszego położenia byłoby to stratą półtorej dnia.    

Zasnęliśmy bardzo szybko i na bardzo krótko.

12 lipca

Farooq zbudził nas o 2.30. Nie dostaliśmy śniadania, ani suchego prowiantu na drogę. Za to dostaliśmy do strawienia fochy Farooqa.

– Moja praca jest bardzo ciężka – powiedział. – Wczoraj o 2 w nocy przybyli turyści. Musiałem dać im kolację. Teraz jest prawie 4, wcale nie spałem, a muszę z wami iść na dworzec, odprowadzić was na jeepa. Bardzo to ciężkie.

– No ale pracujesz na luksusowej łódce, która jest droga. Więc na pewno zarobki masz niezłe, wyższe niż inni. Ale przede wszystkim jest ważne, czy ty to lubisz. Lubisz swoją pracę?

 – Jeśli ludzie mi płacą napiwki, to lubię. Jak nie płacą, to jest bardzo źle.

Miernej jakości próba wyłudzenia napiwku – pomyślałam. Nie dość, że daliśmy Farooqowi zarobić na herbacie i wycieczce na wodny targ, poza tym pobyt na luksusowej łódce nie należał do tanich atrakcji, a od sytuacji z piwem nasze relacje z Farooqiem były, powiedzmy sobie, średnie, nie zamierzaliśmy odpalać mu dodatkowej kasy.

Wsiedliśmy do jeepa, nasze bagaże poszły tradycyjnie na dach.

– Jesteście zadowoleni z pobytu w domku-łódce? – spytał Farooq.

– Tak, jesteśmy.

– No to teraz możecie mi coś dać.

Wezwani jak do tablicy, wyciągnęliśmy pamiątki z Polski, które mamy do obdarowywania dobrych ludzi spotkanych w drodze, chcieliśmy Farooqowi wręczyć specjalne, pamiątkowe monety wydane przez Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie.

– To tu nie chodzi. Dajcie mi rupie – powiedział Farooq, odmawiając przyjęcia pamiątki.

– Farooq, u nas też to nie chodzi, to nie są pieniądze, tylko pamiątka z naszego kraju.

-Nie chcę tego, dajcie mi rupie.

Podejście Farooqa zdziwiło nas, sprawiło nam też przykrość. Choć w zasadzie to Farooq okazał się bardzo biednym człowiekiem – człowiekiem, którego szczęście zależy wyłącznie od napiwku. Trudno było nam to przełknąć przez całą podroż do Lamayuru.

Autor: Magda i Marcin Musiałowie