Indie – relacja Magdy i Marcina cz.3

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.3

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.3

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.3

Indie – relacja Magdy i…

Indie - relacja Magdy i Marcina cz.3

Indie – relacja Magdy i…

Indie – relacja Magdy i Marcina cz.3

12 VII 2011 wtorek

Droga łącząca Srinagar z Leh faktycznie okazała się wyzwaniem dla kierowcy.

Tuż po świtaniu wznieśliśmy się ponad 1000 metrów do góry drogą, która dostarczała nie tylko widokowych wrażeń… W dość trudnym momencie droga nagle urwała się na stromiźnie. Musieliśmy wyjść z jeepa i pchać go przez kilkudziesięciometrowy piaszczysty odcinek. Mój lęk wysokości musiałam położyć spać na te kilka godzin podróży. Nasz kierowca wcześniej był kierowcą wojskowym. Teren znał jak własną kieszeń i czasem skracał sobie drogę: odbijał od standardowej trasy, wytyczając własną…

Zatrzymaliśmy się na śniadanie w małej wiosce w górach. Zakupiliśmy tam zapas wody i pieczywa na trekking. Wypiliśmy po pysznej kawie z mlekiem, zjedliśmy placki chapati. Idąc szybkim krokiem po ulicy, czułam już wysokość: lekko kręciło mi się w głowie. Pejzaże były coraz piękniejsze. Stopniowo ukazywały nam się śnieżne szczyty Ladakhu.

Do Lamayuru dotarliśmy rzeczywiście koło 14. Poszliśmy na herbatę i obiad do najbliższej knajpki. Natychmiast uderzyła nas różnica w wyglądzie ludzi. Mieszkańcy Ladakhu mają zupełnie azjatyckie rysy twarzy, trochę mongolskie. Przed wybraną przez nas knajpką siedziały dwie starsze panie, które kręciły modlitewnymi młynkami. Poczuliśmy, że jesteśmy już w innej krainie.

Okazało się, że tę samą restauracyjkę wybrała też inna para Polaków: Dominika i Wojtek, którzy przybyli tu, by obejrzeć słynny klasztor buddyjski i gompę (szkołę). Są w podróży po Azji od 18 miesięcy. Po spałaszowaniu smacznego i pożywnego dhalu, wspólnie wybraliśmy się do klasztoru na górze, zostawiając w knajpce ciężki bagaż.

Ze szczytu roztaczała się przepiękna panorama, a białe mury sakralnych budowli prezentowały się bardzo majestatycznie. Zwiedziliśmy klasztor, bardzo kolorowy, w którym mnisi chętnie opowiadali o swoich zwyczajach i praktykach. Widzieliśmy też gompę, pełną małych chłopaczków, przyszłych mnichów.

Buddyści w wielu miejscach w drodze do klasztoru umieszczają młynki modlitewne. To takie walce, na których wytłoczona jest modlitwa. Przekręcając walec, osoba odmawia modlitwę – każde wprowadzenie mantry w ruch to modlitwa. Przekonanie to ma też zastosowanie na flagach tybetańskich. Są to kolorowe proporce, na których napisane są mantry. Wiatr wprawia je w ruch. Flagi tybetańskie powiewają niemalże wszędzie – łączą szczyt klasztoru z okolicznymi budowlami, wiszą na tarasach i balkonach domów.

Gdy weszliśmy do klasztoru, pewien mnich opowiadał turystom o swoim życiu:

– Jak medytuję, mogę jeść i pić, ale nie mogę golić się. Znam na wyrywki całość buddyjskich pism (widzieliśmy ogromną ilość zwojów pism w klasztorze!).

Po opuszczeniu klasztoru i pożegnaniu miłych ludzi w knajpce zaczęliśmy rozglądać się za szlakiem. Na dziś mieliśmy do pokonania 3 h drogi, odcinek do kolejnego buddyjskiego miejsca – klasztoru Wanla.

Minęliśmy dwie panie, które łatając dziurę w ogrodzeniu, najprawdopodobniej zamykały „bramę” na szlak. Ciężko było nam znaleźć alternatywne wejście. Ale nie daliśmy za wygraną i po godzinnej przeprawie przez chaszcze i rzekę, byliśmy na szlaku.

Zaoszczędziliśmy 200 rupii za wstęp. Szliśmy w palącym słońcu, pomimo, że wystartowaliśmy o 17. Szlak prowadził przez przełęcz 3750 m, na którą wychodziło się bardzo mozolnie z ciężkimi plecakami. Po drodze spotkaliśmy schodzącego w dół chłopaka, który motywował nas, mówiąc, że już bardzo niedaleko do góry, a potem czeka nas tylko długi wąwóz biegnący w dół. Trud wspinaczki częściowo wynagradzał nam widok oddalającego się Lamayuru i cudowne górskie pejzaże. Wąwozem schodziło się nam lżej, aczkolwiek zejście było dość monotonne. Nie spotkaliśmy już nikogo. Wreszcie dotarliśmy do szosy, którą wędrując 20 minut, dotarliśmy do celu. Przed nami stanął klasztor i gompa Wanla, bielące się majestatycznie na wysokim wzgórzu.

Znaleźliśmy przytulne pole namiotowe za 100 rupii od namiotu, na którym w cenie dostępna była woda pitna bez ograniczeń, można było umyć się w strumieniu, a przyjazny stróż częstował herbatą. Na polu były jeszcze 2 namioty ekipy, która szła z osiołkami i przewodnikiem. Zjedliśmy przywieziony z Polski kisiel z muesli i wypiliśmy herbatę z górskiej mięty, którą Marcin zerwał po drodze.

 

13 VII 2011 Środa

Rano wspięliśmy się na górę, zobaczyć klasztor i gompę. Zachwycają miejsca, które buddyści wybierają sobie na łączność z Najwyższym. W drodze towarzyszyły nam liczne młynki modlitewne.

Za wstęp do świątyni zapłaciliśmy 20 rupii; opłaty biletowe są przeznaczone na renowację wszystkich klasztorów w Małym Tybecie. Miło było zapłacić taką opłatę: raz, że niewielką, a dwa, że sensowną.

W świątyni był 5-cio metrowy posąg Buddy i kilka innych bóstw. Wstąpiliśmy też do gompy, gdzie rozdaliśmy małym mnichom przywiezione z Polski długopisy. Ja podarowałam jednemu chłopcowi moją czerwoną bluzę. Była to polityka redukcji ciężaru plecaka. Marcin pozbył się małego plecaka, wypruwając jedynie z niego baterię solarną.


Zrobiliśmy kilka panoram z klasztoru, zeszliśmy do namiotu, spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w drogę. Marcin potwierdził wśród tubylców, która droga wiedzie do Leh, żeby mieć pewność, że wędrujemy właściwą trasą.

Po 45 minutach drogi minął nas pick-up, który był chętny trochę nas podwieźć. Kierowca twierdził jednak, że nasza droga wiedzie w drugą stronę. My jakoś uparcie utrzymywaliśmy, że to musi być właściwa droga, przecież pytaliśmy miejscowych. Droga jednak wydawała się trochę za długa, dłuższa, niż wynikało z mapy… Po pewnym czasie pojawiło się skrzyżowanie, a za nim asfalt, co nas zaniepokoiło. Zatrzymaliśmy się przy jakimś wojskowym punkcie kontrolnym – przy głównej drodze do Leh… Upał lał się z nieba, a my z plecakami tkwiliśmy na czarnym asfalcie…

Nie trudno zgadnąć, że wyzwaniem było zachować emocje na wodzy. Byłam wkurzona, że Marcin nie popatrzył dobrze na mapę. Choć mogliśmy też sprawdzić wszystko wspólnie. Tubylcy wyprowadzili nas na główną drogę do Leh, która nie miała nic wspólnego z naszym trekkingiem. Zdenerwowana, miałam już chęć jechać do Leh, olać ten trekking, ale wspomnienie boskich pejzaży sprawiło, że resztkami motywacji próbowałam łapać stopa w przeciwnym kierunku.

Wszyscy zatrzymywali się, ale nikt nie chciał nas zabrać. Była nawet ciężarówka, która jechała do kolejnej miejscowości za Wanla, dokładnie naszym prawidłowym szlakiem, jednak kierowca był nieubłagany. Zorientowaliśmy się, że asfalt prowadzi do Lamayuru. Zatrzymywaliśmy więc wszystkie samochody jadące do Lamayuru, by dostać się choć do skrzyżowania. Jeepy nie mogły nas wziąć, gdyż były z góry opłacone przez określoną liczbę osób. Na drodze 3 kobiety sprzedawały suszone owoce

i morele. Wszystkie panie bardzo przejęły się tym, że wylądowaliśmy poza szlakiem, jedna z nich poczęstowała mnie nawet kilkoma pysznymi morelkami, na osłodę sytuacji… W końcu zatrzymała się ciężarówka, której kierowca był skory podrzucić nas do granicy asfaltu. Chłopak, który jechał obok kierowcy, był bardzo podjarany tym, że mają na pokładzie Europejczyków i całą drogę próbował mnie dotykać, gdzie tylko mu się udało…

Znaleźliśmy się z powrotem na szutrowej drodze. Ponad 2 godziny wracaliśmy do Wanla, w niemiłosiernym skwarze. Nie minął nas ani jeden pojazd. W Wanla uzupełniliśmy zapasy wody

i ruszyliśmy w drogę, już poprawną trasą…

O 14.30 mieliśmy 4,5 h opóźnienia. Na szczęście po kwadransie marszu zatrzymał się samochód, który jechał dość spory kawałek naszym szlakiem. Kierowca opowiadał nam, że sporo podróżuje i że do Polski też chciałby pojechać. Daliśmy mu więc naszą wizytówkę i zaprosiliśmy go.

– W zeszłym roku bardzo tu lało. Wielu ludzi straciło swoje domy. Całe wioski i szlaki zostały zmyte. To był zły rok – powiedział kierowca, tłumacząc widoki poobrywanych ścieżek.

Rozstaliśmy się w momencie, gdy nasze drogi rozłączały się. Pan jechał do Ursi, a nasz szlak prowadził do wioski Hinju, która nie była zaznaczona na naszej mapie. Podziękowaliśmy panu i ruszyliśmy dalej pieszo. Czas mniej więcej nadrobiliśmy. W oddali widzieliśmy trójkę osób podążających przed nami w stronę Hinju.

Hinju okazało się maleńką wioseczką, która przez 8 miesięcy w roku jest zupełnie odcięta od świata przez opady śniegu. Dzieciaki wybiegły nam na powitanie, a gospodynie wesoło zapraszały nas pod swoje dachy na tzw. Home stay. My jednak mieliśmy namiot, więc minęliśmy wioskę i do 19-stej kontynuowaliśmy wędrówkę, by jak najbardziej skrócić jutrzejsze podejście na czekającą na nas prawie pięciotysięczną przełęcz.

Rozbiliśmy się na pustym obszarze oznaczonym jako pole namiotowe. Wymyliśmy się i zrobiliśmy pranie w lodowatym strumieniu. Odpaliliśmy naszą kuchenkę i ugotowaliśmy sobie chińskie zupki rodem z Polski, po czym zapadliśmy w głęboki sen.


14 VII czwartek

Obudziło nas słońce próbujące wzejść naprzeciw naszego namiotu oraz niewdzięczny szelest folii NRC, którą opatuliliśmy namiot w ochronie przed wysokogórskim zimnem. Byliśmy na wysokości około 4200 m npm. Marcin miał lekkie nudności, obojgu nam lała się krew z nosa. Pomału spakowaliśmy nasze małe obozowisko i ruszyliśmy ku czekającym nas wyzwaniom. Wcześnie, by najbardziej stromy odcinek pokonywać jeszcze we względnym chłodzie.

Szliśmy wolno, często zatrzymywaliśmy się, by wyrównać oddech i rytm serca. Widzieliśmy dwie ekipy wdrapujące się na przełęcz Konke La przed nami, spotkaliśmy też kilka grup osiołków z pasterzami, schodzących z przełęczy. Ponieważ wdrapanie się na Konke La z ciężkim plecakiem jest ogromnym wysiłkiem fizycznym, niektórzy wynajmują zwierzęta wyłącznie na ten odcinek trekkingu. Kosztuje to 500- 700 rupii od bagażu. My dziarsko dźwigaliśmy dobytek na przełęcz. Dotarliśmy na nią około 14. Widoki wynagradzały wysiłek drogi. Spędziliśmy na przełęczy godzinę, rozkoszując się panoramą, jedząc czekoladę kokosową marki Lewiatan, która zdążyła już kilka razy roztopić się w delhijskim ukropie i nakręciliśmy krótki klip taneczny. Resztę czasu odpoczywaliśmy, przytuleni do siebie w śpiworach, gdyż było bardzo zimno i wietrznie.


Zejście było proste, ale o wiele dłuższe niż wynikało z naszej mapki. Po kilku godzinach marszu nie szliśmy już w dół, ale nie było widać żadnych osad. Byłam ekstremalnie głodna i dość wyczerpana, a nad nami wisiały czarne chmury, z których od czasu do czasu padał deszcz.

Znaleźliśmy się na rozstaju dróg, z których każda prowadziła na inny brzeg rzeki. Chciałam iść drogą idącą ku górze, gdyż był tam drogowskaz na pole namiotowe. Miałam nadzieję na widok jakiś ludzi i zapas wody pitnej. Tak też zrobiliśmy, co okazało się błędem… Musieliśmy pokonać inny strumień, a potem przejść kilkadziesiąt metrów po obsuwającej się łupkowej drodze nad niewielką, aczkolwiek budzącą mój lęk przepaścią. Marcin kazał mi zdjąć plecak i przeszliśmy przez trudny odcinek, trzymając się za ręce. Potem Marcin wrócił się po mój plecak.

Pole namiotowe było puste i niezbyt dogodnie położone. Widzieliśmy z góry, że droga, której nie wybraliśmy, wiedzie łagodnie po drugiej stronie rzeki płynącej w dole przepaści. Nie mieliśmy jednak możliwości przedostać się tam.

Nasza droga w końcu zeszła w dół, aż do poszerzającego się koryta rzeki. Spostrzegłam wąwóz i przypomniało mi się, jak spotkani w Srinagarze Polacy wspominali o wąwozie, którym idzie się dwie godziny do wioski, który najlepiej pokonywać rano, bo jest w nim wtedy mniej wody, a i tak jest mokry. Była 18-sta, więc domniemane przejście wąwozem z ryzykiem porządnego deszczu i wędrówki po ciemku, wydało się niezbyt rozsądne. Byliśmy głodni i wyczerpani.

Postanowiliśmy rozbić namiot w korycie rzeki. Obudowaliśmy go kamieniami i osłoniliśmy folią NRC od wiatru. Marcin wykopał rowek, który miał nas ochronić przed ewentualnym podmyciem lub spłukaniem namiotu przez deszcz.

Woda gotowała się tu bardzo długo i na posiłek w postaci kaszy z warzywami czekaliśmy ponad godzinę. Warto jednak było odkryć jej smak na nowo po takim dniu. Zasnęliśmy szybko przytuleni w śpiworkach. Nad nami szeleściła niemiłosiernie folia NRC, jednak nawet to nie przeszkodziło potrzebie snu.